piątek, 5 lutego 2016

„W warszawskiej kamienicy” nie kończy swej działalności. Zakończenie nigdy nie musi być ostateczne. Przez kilka ostatnich miesięcy zabieraliśmy Państwa na wirtualne wycieczki po Warszawie- tej mniej oczywistej Warszawie bez tych wszystkich współcześnie najbardziej znanych miejsc. Zabieraliśmy na spacer po Warszawie tej najprawdziwszej- tej która oparła się wojnom i komunizmowi i dalej trwa dla przyszłych wieków i pokoleń. Po Warszawie z przedwojennym sznytem, klimatem i elegancją.
Wielu już zapomniało jak wyglądało to miasto przed laty, a my chcieliśmy pokazać, że ono nadal żyje i nie wolno nam go zapomnieć, bo nic nie zabija skuteczniej jak zapomnienie. Warszawa najpiękniejsza jest nie tam, gdzie tłum, komercja i hałas. Najpiękniejsza jest tam, gdzie spokój i chłód podwórek studni i gdzie cienie zachodzącego słońca załamują się na zdobionych elewacjach kamienic.
Misja naszej strony została mamy nadzieje spełniona. Ten kto chciał zobaczyć ile Warszawy przetrwało do dziś- zobaczył. A zobaczył ten, kogo to interesuje. Nie kończymy w pełni swej działalności. Czasami, gdy zachwyt nad Warszawą okaże się silniejszy opublikujemy coś na stronie, ale nie będzie już na niej żadnej regularności. Regularność jest nudna, a to nie pasuje do Warszawy.
Mimo wszystko trochę szkoda, ze tego typu strony poza wyjątkami nie cieszą się tak dużą popularnością jak niektóre inne o tematyce zbliżonej do jałowej dyskusji.
Na koniec dziękujemy wszystkim, którzy swoim choć minimalnym zaangażowaniem przyczynili się, że ta strona działania choć nieco dłużej.
A teraz zapraszamy Państwa na spacer, ale ten prawdziwy. Nie wirtualny.
Warszawę najlepiej odkrywa się na żywo, a nie przed ekranem komputera…

Dziś zawitamy na Mokotów. Dzielnica ta jest największą i najbardziej różnorodną wśród warszawskich dzielnic. Można tu spotkać prawdziwy przekrój architektury z różnych okresów budownictwa od funkcjonalizmu lat 30- tych, aż po budynki najnowsze. Ta dzielnica- miasto kryje w sobie wiele ciekawych obiektów, pięknych parków i klimatycznych uliczek. Warto wybrać się tu na spacer, by poznać wielowarstwowość urbanistyczną tego miejsca. 

Dziś skupimy się na jednym z najbardziej charakterystycznych budynków Mokotowa, czyli Domu Wedla, który stoi przy Puławskiej 28. Jest to jeden z najwybitniejszych przedstawicieli doby funkcjonalizmu w Polsce, a jego bryła stała się jednym z najbardziej charakterystycznych punktów ulicy Puławskiej, która jest najważniejszą arterią Mokotowa. 

Przyjrzyjmy się jak Dom Wedla opisuje Warszawikia oraz Wikipedia:

"Dom Wedla (rzadko nazywany kamienicą Jana Wedla) – modernistyczna kamienica położona na Mokotowie, przy ulicy Puławskiej 28, na rogu ulicy Madalińskiego. Budynek jest często przedstawiany jako szczytowy przykład warszawskiego funkcjonalizmu, a jego bryła przypomina statek dryfujący w przestrzeni miejskiej.
Kamienica w stylu modernistycznym powstała w latach 1935-1936 według projektu Juliusza Żórawskiego dla Jana Wedla, powstała jako kamienica o wysokim standardzie, w nawiązaniu do pięciu zasad architektury nowoczesnej sformułowanych przez Le Corbusiera, jakimi były:
Wolny plan oparty na siatce słupów stalowych ze zredukowaną kubaturą parteru i prześwitami likwidującymi uciążliwe podwórko-studnię i rozluźniającymi kwartał zabudowy miejskiej,
Uwolniony parter,
Taras rekreacyjny na płaskim dachu, osłonięty betonową kratownicą, kiedyś trzymającą neon Wedla,
Pasmowe okna horyzontalne,
Liczne elementy dekoracyjne, np. płaskorzeźby.
Kamienica jest typowym przykładem polskiego funkcjonalizmu, o czym świadczy elewacja bez zdobień, niezabudowany parter oraz płaski dach z przeznaczeniem na taras rekreacyjny. Jedną z cech charakterystycznych budynku jest kratownica umieszczona na dachu, na której niegdyś znajdował się neon firmy E. Wedel. Zgodnie z duchem stylu międzynarodowego, budynek nie miał zdobień zewnętrznych (poza płaskorzeźbą Tygrys Stanisława Tomaszewskiego), za to w środku oraz na podwórzu znajdowało się wiele dzieł sztuki, m.in. rzeźby Stanisława Tomaszewskiego czy obraz Zofii Stryjeńskiej Taniec góralski.
Budynek był bardzo dobrze wyposażony, miał eleganckie windy, chromowane skrzynki pocztowe, spalarnie śmieci, zbiorczą antenę radiową, a klatki schodowe wyłożone były ozdobną terakotą.
Jest to jeden z pierwszy w Warszawie budynków o konstrukcji półszkieletowej: stalowy szkielet budynku, całkowicie spawany, oparty jest na fundamencie betonowym, z amortyzatorami w postaci blach ołowianych i azbestu pod każdym słupem; konstrukcja budynku jest dodatkowo usztywniona przez klatki schodowe i mury ogniowe. Bryła budynku uzyskała nietypową kompozycję: płaszczyzny ścian zawinięto wokół narożnika, fragmenty ścian zaprojektowano tak, by nakładały się na siebie, przybliżając i oddalając. Słupy konstrukcyjne skoordynowano z oknami i loggiami na fasadzie, przez co powstała spójna i proporcjonalna kompozycja. Zastosowanie nowoczesnych rozwiązań konstrukcyjnych pozwoliło budować cienkie ściany, wykończone kosztownymi materiałami, z dopracowanymi detalami. Zewnętrzne ściany budynku pokryto klinkierowymi kafelkami oraz udającym kamienne płyty szlachetnym tynkiem z mielonym marmurem Biała Marianna. Na podwórku zaprojektowano kwietniki i sadzawkę. Niezabudowany parter miał też pełnić funkcję praktyczną na wypadek wojny, gdyż umożliwiałby przewiew w przypadku zastosowania broni chemicznej.
Budynek uzyskał bogaty wystrój artystyczny: w jednym z podwórzy umieszczono rzeźbę Sielanka a nad wejściem do sklepu plakietę Tygrys – oba dzieła autorstwa Stanisława Komaszewskiego, natomiast w holu głównej klatki schodowej znajduje przedstawiające zbójników malowidło Taniec góralski autorstwa Zofii Stryjeńskiej. Brama wejściowa na posesję została wykonana przez ślusarnię Szmalenberga z ulicy Skierniewickiej. Charakterystyczny był też umieszczony w przyziemiu sklep zakładów Wedla, który choć dziś nie istnieje, to jego marmurowe wnętrza zachowały się bez zmian.
W budynku umieszczono mieszkania o średnim standardzie, zarówno pod względem metrażu, jak i wykończenia wnętrz. Metraż i rozkład funkcjonalny nawiązują do rozwiązań "taniego budownictwa" Barbary i Stanisława Brukalskich. Mieszkania w części frontowej od strony Madalińskiego mają 3 duże pokoje i 85 m2, mieszkania w skrzydle od strony Puławskiej mają 5 pokojów i 95-97 m2, natomiast mieszkania w oficynach w podwórzu mają 4 pokoje i 80 m2. Takie rozwiązania były możliwe dzięki ograniczaniu powierzchni poszczególnych pomieszczeń.
Podczas okupacji kamienica została zajęta przez niemieckich oficerów oraz agentów gestapo, dlatego też budynki stały się ważnym celem już na początku powstania warszawskiego. Budynek jednak bezskutecznie próbowali zdobyć żołnierzy z kompanii O3 batalionu "Olza" pułku "Baszta". Kamienica została jedynie nieznacznie uszkodzona.
W latach 60. XX w. parter budynku został zabudowany i umieszczono w nim sklepy, a ogród, wraz ze znajdującymi się tam rzeźbami, zniszczono.
Do renowacji, przeprowadzonej w 2008 roku, na elewacji widoczne były ślady kul z czasów II wojny światowej. Podczas remontu użyto tynku sprowadzonego z Niemiec o składzie niemal identycznym z oryginalnym. Mimo to skucie oryginalnej elewacji oraz ogólny efekt renowacji wywołały liczne kontrowersje.
Ciekawostki:
Sklep ze słodyczami istniał do momentu odzyskania niewykupionej przez lokatorów części budynku przez spadkobierców Jana Wedla. Po dokonanej przez nich podwyżce czynszu sklep musiał się wyprowadzić, potem w budynku mieścił się sklep z winami gruzińskimi. Do tej pory w pomieszczeniu sklepowym można obejrzeć część przedwojennego, niklowanego wyposażenia sklepu ze słodyczami. Obecnie w tym miejscu znajduje się piekarnia.
Zabudowane w latach 70. XX wieku partery przypadły również spadkobiercom J. Wedla, z tego powodu niemożliwe jest obecnie przywrócenie kamienicy pierwotnego kształtu (lokale w zabudowanym parterze przynoszą zyski z czynszu).
W domu nie ma mieszkania o numerze 13 – po numerze 12 następuje od razu mieszkanie nr 14. Układ taki, sądząc po zachowanych w środku przedwojennych tabliczkach z numerami mieszkań, istniał zapewne od samego początku.
Dom ten zrealizowało Przedsiębiorstwo Robót Budowlanych Budownictwo Sp. z o.o. należąca do Romana Sobieszka – w innych kamienicach wzniesionych przez jego firmę także nie ma mieszkania o numerze 13.

W powieści Szczepana Twardocha Morfina w tym właśnie domu mieszka Kostek Willemann – główny bohater, wraz z rodziną."










wtorek, 2 lutego 2016

Małe uzupełnienie wczorajszego artykułu o przedwojennych kawiarniach warszawskich i przy okazji mały przewodnik kulinarny ;) Do czasów obecnych oprócz Cafe Bristol działającego od 1901 roku niemal identyczny wystrój zachowała oczywiście cukiernia i kawiarnia Wedla przy Szpitalnej 8 (działa od 1894 roku). Ponad 140 letnią tradycję kultywuje też lokal Bliklego przy Nowym Świecie, który działa w tym miejscu niemal nieprzerwanie od 1869 roku. Na uwagę zasługuje restauracja Pod Gigantami, która co prawda istnieje od stosunkowo niedawna, ale jej lokal mieści się w oryginalnych wnętrzach rezydencjonalnych kamienicy Pod Gigantami zbudowanej w latach 1904- 1907 przy Alejach Ujazdowskich. W tej restauracji można spotkać min. 250- letnie parkiety, zabytkowe polichromie, czy jedną z kopii obrazów Stanisława Augusta pędzla Antoniego Bacciarellego. Najstarszą restauracją funkcjonującą do dziś w Warszawie jest restauracja "U Fukiera", której tradycja sięga nawet XVI wieku, a do czasów II wojny światowej w piwnicach kamienicy Fukierów mieścił się najsłynniejszy w Warszawie skład wina. Jeśli znacie inne miejsca kulinarne w Warszawie, które kultywują przedwojenną i dawniejszą tradycję (a z pewnością jest ich więcej) piszcie o nich.






Warszawskie kawiarnie międzywojnia. Któż nie chciałby dziś przejść się do lokalu z prawdziwym klimatem, jedynym w swoim rodzaju, gdzie szyk łączył się z dystynkcją obsługi, a znane osobistości wzbudzały powszechny szacunek i być może, odrobinę ciekawskiej zazdrości. Kto dziś nie chciałby zajrzeć w sobotnie popołudnie do Małej Ziemiańskiej, gdzie popijając ze szklanki kawę podaną po "warszawsku" mógłby spotkać któregoś ze Skamandrytów, a gdy zmrok już zapadnie posłuchać Chóru Dana. Brakuje dziś muzyki na żywo w warszawskich kawiarniach. Brakuje dansingów i obrotowych parkietów. Brakuje też tej "dekadenckości" miejsc, gdzie omawiano sekrety życia towarzyskiego w oparach tytoniowego dymu, a gwiazdy literatury, czy filmu przychodziły, by "być", by ich widziano i o nich mówiono. Dziś jest inaczej, a wszystko ma swoje lepsze i gorsze strony. Kiedy coś się kończy powstaje coś innego i nic nie musi być gorsze, czy lepsze. Klimat tamtych czasów przeminął, ale wciąż można nim żyć. Dowodem tego jest nasza strona, która powstała, by o nim przypomnieć, a teraz jej czas powoli przemija. Ale to, co stworzyliśmy mamy nadzieję, przekonało kogoś, że modernistyczny świat nie jest jedyną drogą. Dziś przypomnimy jeszcze jak wyglądało życie w warszawskich kawiarniach przed wojną, bo dziś jest już zupełnie inaczej...
Międzywojenne kawiarnie. Tekst źródłowy (niestety) z Wyborczej.
„Ziemiańska, Lourse, Blikle. To były salony towarzyskie. Kawiarnie otwierano około siódmej rano - siedem razy w tygodniu. Wolnych niedziel nie uznawano. W niedzielę to mógł być zamknięty fryzjer czy szewc. Ale nie kawiarnia. Dzień zaczynano od serwowania śniadań. Oczywiście nie każdego było na nie stać. Jeśli ktoś kręcił powrozy na Solcu, to się raczej nie zjawiał. Stać było za to właścicieli fabryk, urzędników.
Kasjer w banku raz na tydzień mógł sobie pozwolić na zaproszenie do kawiarni narzeczonej. Gości witał "szwajcar", czyli portier. Zdejmował czapkę, kłaniał się i otwierał drzwi. Podłe zajęcie, przez pół roku na zimnie, kilka miesięcy w upale. Robili to głównie Szwajcarzy, którzy przyjechali do Polski z ubogiej wówczas ojczyzny. Szatniarz był człowiekiem instytucją. Nie tylko nie dostawał wynagrodzenia, ale jeszcze płacił właścicielowi za przywilej prowadzenia szatni. Do jego obowiązków oprócz prowadzenia szatni należało jeszcze sprzątanie kawiarni. Nie było napisu "szatnia płatna", bo to w złym tonie. Każdy wiedział, że wypada zapłacić. Szatniarz sprzedawał też papierosy i cygara oraz służył ogniem.
Panowie i panie zostawiali w szatni płaszcze, kapelusze, laski, rękawiczki i futra. I szli do sali.
W większych kawiarniach był tzw. maître d'hôtel. Dzisiejszy kierownik sali. Przyjmował gości. Pytał, na ile osób potrzebny jest stolik, i ich do niego prowadził.
W każdej kawiarni kilka stolików było na stałe zarezerwowanych dla najznakomitszych gości - tak na wszelki wypadek, gdyby nagle zjawił się ktoś ze sfer rządowych czy jakaś filmowa sława lub pisarz. Nikt inny nie miał prawa przy tych stolikach siedzieć. Następnie maître d'hôtel przysyłał do stolika kelnera, który przyjmował zamówienie. Do I wojny światowej do kelnera zwracano się per ty.
Na porządku dziennym było: "Przynieść mi tu, kochany, gazetkę", "Podaj, kochasiu, rachunek". "A co tu macie dobrego, kochanieńki?" - pyta klient.
Jeżeli kelner by odpowiedział: "Proszę pana, my tu wszystko mamy dobre" - to byłoby straszne faux pas.
Jeżeli kelner by odpowiedział: "Ja to najlepiej lubię to.....", to już było lepiej, ale nadal nie najlepiej.
To jak powinien odpowiedzieć? Pytaniem: "A co pan szanowny będzie pił do tego?" albo: "A co pan lubi? Bo jak lubi pan torty, to mamy czekoladowy i śmietankowy. Oba poezja smaku". Pytanie miało być okazją do wymienienia całego asortymentu kawiarni. I niech klient sam wybiera.
Kiedy kelner przyjął zamówienie, szedł do kuchni i prosił o wydanie. Całe zamówienie kupował od kawiarni. Wszystko obciążało jego rachunek. Na koniec dnia kelner płacił za to, co zamówił dla gości. Oczywiście z pieniędzy, które dostał od klientów. Właściciele kawiarni zabezpieczali się w ten sposób, gdyby któryś z klientów nie zapłacił. Manko obciążałoby wtedy kelnera, a nie właściciela. Napiwki stanowiły średnio 10 proc. kwoty zamówienia - zostawały dla niego.
Dżentelmeni i szacowne panie jadły tzw. śniadania wiedeńskie, czyli jajka na miękko, ale wbite do szklanki. Szklanka była podawana w miseczce z gorącą wodą, żeby jajka nie stygły. Czasami wkładało się tam kawałek masła. Do tego były bułki lub rogaliki, szynka i biała kawa. Na początku kawę podawano po turecku, czyli gotowano wraz z wodą.
W latach 30. były już ekspresy ciśnieniowe do kawy. Bardzo gustowne, niklowane. Ekspresem zajmował się odpowiedni pracownik - barista. Ziarno kupowało się od hurtowników, którzy sprowadzali je z zagranicy. W latach 30. modne było zamawianie kawy mokka. Latem popularny był mazagran, czyli kawa z wodą sodową i likierem. Napój podawało się na zimno. Jeśli ktoś zamawiał mazagran, to od razu wiadomo było, że chodzi o człowieka światowego i bywałego. Poza tym jak to intrygująco brzmiało!
Śniadanie jadło się godzinę albo dłużej. Nikt specjalnie się nie śpieszył. Czytano przy tym poranne gazety. Były udostępniane za darmo - przymocowane na specjalnym kijku. Gość machał ręką do pomocnika kelnera, a ten mu gazetę przynosił. Gazety należały do szatniarza, który sam za nie płacił.
W szynkę i przyprawy kawiarnie zaopatrywały się w sklepach korzennych, dzisiejszych delikatesach. Najsłynniejsze sklepy mieli Bracia Pakulscy, a właściwie Skład Win i Towarów Kolonialnych "Bracia Pakulscy".
Pakulscy dostarczali też likiery i koniaki. Piwo z kolei przywożono od firmy Haberbusch i Schiele, która miała zakład na Krochmalnej 59. Zakład to zresztą za mało powiedziane. W 1911 r. był to największy browar w zaborze rosyjskim. W wyniku działań wojennych i rekwizycji stracił równowartość 5 mln rubli w złocie.
W 20-leciu międzywojennym ponownie rozkwitł i wielkością ustępował tylko browarom z Tychów i Okocimia (po II wojnie w budynkach Haberbusch i Schiele swoją siedzibę miały Browary Królewskie). Beczki z piwem były przywożone do kawiarni platformą konną. Ciągnęły tę platformę dwa perszerony, silne pociągowe konie, często używane w rolnictwie. Woźnicą musiał być człowiek niewiarygodnej krzepy. Do jego zadań należało stoczenie po pochyłych dechach ważących dziesiątki kilogramów beczek.
Nie było żadnych dzwoneczków wzywających kelnerów. Nie było to jednak konieczne. Maître d'hôtel i kelnerzy cały czas "radarowali" salę. Gdy tylko widzieli uniesioną rękę, od razu się zjawiali. Nie czekało się dłużej niż minutę. Kelner i szatniarz były to zawody przekazywane z ojca na syna. Ojciec przyuczał swojego następcę, pokazywał, jak należy obsługiwać gości. Często właściciele lokali pytali zainteresowanego pracą, czy w rodzinie ktoś już "kelnerował". Jeżeli tak, można było mieć pewność, że zainteresowany etat otrzyma.
Rachunki podawano na małej platerowej tacce. Towarzystwo płaciło gotówką. Jeśli nie miało gotówki, to nie przychodziło. Tylko w tanich knajpach dawano "na zeszyt".
Po zakończeniu wydawania śniadań do kawiarni przychodziły na ploteczki panie niepracujące z dobrych domów, żony majętnych mężów. Zjawiały się ok. godz. 10-11. W latach 30., kiedy nastąpiła emancypacja, panie przychodziły po porannej jeździe na koniu. Podjeżdżały do kawiarni packardami (jedna z najbardziej znanych w latach 20. i 30. XX wieku amerykańskich marek samochodów luksusowych).
W porze obiadowej, między 13 a 14, w kawiarniach nie serwowano klasycznych obiadów. Obiady jadło się w restauracjach eleganckich hoteli, np. Bristol, Europejski. W Hotelu Rzymskim mieściła się słynna restauracja Aleksandra Bocqueta. U Langera były najlepsze węgorze w mieście, u Simona i Steckiego przy Krakowskim Przedmieściu doskonałe wina, a oprócz winiarni sala restauracyjna.
Po obiedzie trzeba było zjeść deser. W kawiarniach ok. 14 znów więc robiło się tłoczno. Zamawiano ciasto tortowe, czyli biszkopt przełożony masą kremowo-jajeczną, tort szwarcwaldzki, tort orzechowy, tort marcepanowy, lody. Przychodziły wtedy pary i mężczyźni.
W kawiarni po godz. 20 byli już raczej tylko panowie. Sprzedawano likiery, koniaki, cygara. Toczyły się rozmowy o polityce, ale też o podbojach miłosnych. Jak widać, kobiety, formalnie nieobecne, cały czas czaiły się w pobliżu.”
Ciekawostka o tym skąd wziął się zwyczaj stawiania wazonów z kwiatami na stolikach:
"O tym, jak na stolikach stanęły wazoniki z kwiatami, opowiadał mi naoczny świadek takiej sceny. Otóż raz do cukierni przyszedł jeden ze stałych klientów na spotkanie z damą swego serca, przynosząc jej zawiniętą w papier różę. Gdy usiedli przy stoliku i - jak to dawniej normalnie bywało - niby spod ziemi wyrósł przy nich kelner czekający na zamówienie, dama poprosiła o wazonik z wodą, aby róża nie zwiędła. Kelner pobiegł do szefa, który złapał się za głowę, gdyż o żadnych wazonikach nikt w zakładzie nie myślał, natomiast żądanie klienta było rzeczą świętą. Podano jakieś naczynie z wodą, dalszą natomiast konsekwencją stał się zwyczaj ustawiania na stolikach wazoników z kwiatkami" - pisze niezrównany Wojciech Herbaczyński w książce "W dawnych cukierniach i kawiarniach warszawskich". Kobiety przychodziły do kawiarni zawsze w towarzystwie, zazwyczaj męskim. Przed I wojną światową widok samotnej kobiety w lokalu to była rzadkość.”
I jeszcze jako drugą ciekawostkę można przytoczyć pochodzenie popularnej kremówki zwanej również „Napoleonką”. Otóż nazwa Napoleonka według niektórych źródeł wzięła się od nazwy przedwojennej cukierni w Warszawie o tej samej nazwie. „Napoleonka” należała do Feliksa Gołaszewskiego, mieściła się przy ul. Świętokrzyskiej 26 i była zwrócona frontem do placu Napoleona. Sprzedawane w „Napoleonce” ciastka przejęły ponoć od niej nazwę i były jej sztandarowym produktem.