wtorek, 2 lutego 2016

Warszawskie kawiarnie międzywojnia. Któż nie chciałby dziś przejść się do lokalu z prawdziwym klimatem, jedynym w swoim rodzaju, gdzie szyk łączył się z dystynkcją obsługi, a znane osobistości wzbudzały powszechny szacunek i być może, odrobinę ciekawskiej zazdrości. Kto dziś nie chciałby zajrzeć w sobotnie popołudnie do Małej Ziemiańskiej, gdzie popijając ze szklanki kawę podaną po "warszawsku" mógłby spotkać któregoś ze Skamandrytów, a gdy zmrok już zapadnie posłuchać Chóru Dana. Brakuje dziś muzyki na żywo w warszawskich kawiarniach. Brakuje dansingów i obrotowych parkietów. Brakuje też tej "dekadenckości" miejsc, gdzie omawiano sekrety życia towarzyskiego w oparach tytoniowego dymu, a gwiazdy literatury, czy filmu przychodziły, by "być", by ich widziano i o nich mówiono. Dziś jest inaczej, a wszystko ma swoje lepsze i gorsze strony. Kiedy coś się kończy powstaje coś innego i nic nie musi być gorsze, czy lepsze. Klimat tamtych czasów przeminął, ale wciąż można nim żyć. Dowodem tego jest nasza strona, która powstała, by o nim przypomnieć, a teraz jej czas powoli przemija. Ale to, co stworzyliśmy mamy nadzieję, przekonało kogoś, że modernistyczny świat nie jest jedyną drogą. Dziś przypomnimy jeszcze jak wyglądało życie w warszawskich kawiarniach przed wojną, bo dziś jest już zupełnie inaczej...
Międzywojenne kawiarnie. Tekst źródłowy (niestety) z Wyborczej.
„Ziemiańska, Lourse, Blikle. To były salony towarzyskie. Kawiarnie otwierano około siódmej rano - siedem razy w tygodniu. Wolnych niedziel nie uznawano. W niedzielę to mógł być zamknięty fryzjer czy szewc. Ale nie kawiarnia. Dzień zaczynano od serwowania śniadań. Oczywiście nie każdego było na nie stać. Jeśli ktoś kręcił powrozy na Solcu, to się raczej nie zjawiał. Stać było za to właścicieli fabryk, urzędników.
Kasjer w banku raz na tydzień mógł sobie pozwolić na zaproszenie do kawiarni narzeczonej. Gości witał "szwajcar", czyli portier. Zdejmował czapkę, kłaniał się i otwierał drzwi. Podłe zajęcie, przez pół roku na zimnie, kilka miesięcy w upale. Robili to głównie Szwajcarzy, którzy przyjechali do Polski z ubogiej wówczas ojczyzny. Szatniarz był człowiekiem instytucją. Nie tylko nie dostawał wynagrodzenia, ale jeszcze płacił właścicielowi za przywilej prowadzenia szatni. Do jego obowiązków oprócz prowadzenia szatni należało jeszcze sprzątanie kawiarni. Nie było napisu "szatnia płatna", bo to w złym tonie. Każdy wiedział, że wypada zapłacić. Szatniarz sprzedawał też papierosy i cygara oraz służył ogniem.
Panowie i panie zostawiali w szatni płaszcze, kapelusze, laski, rękawiczki i futra. I szli do sali.
W większych kawiarniach był tzw. maître d'hôtel. Dzisiejszy kierownik sali. Przyjmował gości. Pytał, na ile osób potrzebny jest stolik, i ich do niego prowadził.
W każdej kawiarni kilka stolików było na stałe zarezerwowanych dla najznakomitszych gości - tak na wszelki wypadek, gdyby nagle zjawił się ktoś ze sfer rządowych czy jakaś filmowa sława lub pisarz. Nikt inny nie miał prawa przy tych stolikach siedzieć. Następnie maître d'hôtel przysyłał do stolika kelnera, który przyjmował zamówienie. Do I wojny światowej do kelnera zwracano się per ty.
Na porządku dziennym było: "Przynieść mi tu, kochany, gazetkę", "Podaj, kochasiu, rachunek". "A co tu macie dobrego, kochanieńki?" - pyta klient.
Jeżeli kelner by odpowiedział: "Proszę pana, my tu wszystko mamy dobre" - to byłoby straszne faux pas.
Jeżeli kelner by odpowiedział: "Ja to najlepiej lubię to.....", to już było lepiej, ale nadal nie najlepiej.
To jak powinien odpowiedzieć? Pytaniem: "A co pan szanowny będzie pił do tego?" albo: "A co pan lubi? Bo jak lubi pan torty, to mamy czekoladowy i śmietankowy. Oba poezja smaku". Pytanie miało być okazją do wymienienia całego asortymentu kawiarni. I niech klient sam wybiera.
Kiedy kelner przyjął zamówienie, szedł do kuchni i prosił o wydanie. Całe zamówienie kupował od kawiarni. Wszystko obciążało jego rachunek. Na koniec dnia kelner płacił za to, co zamówił dla gości. Oczywiście z pieniędzy, które dostał od klientów. Właściciele kawiarni zabezpieczali się w ten sposób, gdyby któryś z klientów nie zapłacił. Manko obciążałoby wtedy kelnera, a nie właściciela. Napiwki stanowiły średnio 10 proc. kwoty zamówienia - zostawały dla niego.
Dżentelmeni i szacowne panie jadły tzw. śniadania wiedeńskie, czyli jajka na miękko, ale wbite do szklanki. Szklanka była podawana w miseczce z gorącą wodą, żeby jajka nie stygły. Czasami wkładało się tam kawałek masła. Do tego były bułki lub rogaliki, szynka i biała kawa. Na początku kawę podawano po turecku, czyli gotowano wraz z wodą.
W latach 30. były już ekspresy ciśnieniowe do kawy. Bardzo gustowne, niklowane. Ekspresem zajmował się odpowiedni pracownik - barista. Ziarno kupowało się od hurtowników, którzy sprowadzali je z zagranicy. W latach 30. modne było zamawianie kawy mokka. Latem popularny był mazagran, czyli kawa z wodą sodową i likierem. Napój podawało się na zimno. Jeśli ktoś zamawiał mazagran, to od razu wiadomo było, że chodzi o człowieka światowego i bywałego. Poza tym jak to intrygująco brzmiało!
Śniadanie jadło się godzinę albo dłużej. Nikt specjalnie się nie śpieszył. Czytano przy tym poranne gazety. Były udostępniane za darmo - przymocowane na specjalnym kijku. Gość machał ręką do pomocnika kelnera, a ten mu gazetę przynosił. Gazety należały do szatniarza, który sam za nie płacił.
W szynkę i przyprawy kawiarnie zaopatrywały się w sklepach korzennych, dzisiejszych delikatesach. Najsłynniejsze sklepy mieli Bracia Pakulscy, a właściwie Skład Win i Towarów Kolonialnych "Bracia Pakulscy".
Pakulscy dostarczali też likiery i koniaki. Piwo z kolei przywożono od firmy Haberbusch i Schiele, która miała zakład na Krochmalnej 59. Zakład to zresztą za mało powiedziane. W 1911 r. był to największy browar w zaborze rosyjskim. W wyniku działań wojennych i rekwizycji stracił równowartość 5 mln rubli w złocie.
W 20-leciu międzywojennym ponownie rozkwitł i wielkością ustępował tylko browarom z Tychów i Okocimia (po II wojnie w budynkach Haberbusch i Schiele swoją siedzibę miały Browary Królewskie). Beczki z piwem były przywożone do kawiarni platformą konną. Ciągnęły tę platformę dwa perszerony, silne pociągowe konie, często używane w rolnictwie. Woźnicą musiał być człowiek niewiarygodnej krzepy. Do jego zadań należało stoczenie po pochyłych dechach ważących dziesiątki kilogramów beczek.
Nie było żadnych dzwoneczków wzywających kelnerów. Nie było to jednak konieczne. Maître d'hôtel i kelnerzy cały czas "radarowali" salę. Gdy tylko widzieli uniesioną rękę, od razu się zjawiali. Nie czekało się dłużej niż minutę. Kelner i szatniarz były to zawody przekazywane z ojca na syna. Ojciec przyuczał swojego następcę, pokazywał, jak należy obsługiwać gości. Często właściciele lokali pytali zainteresowanego pracą, czy w rodzinie ktoś już "kelnerował". Jeżeli tak, można było mieć pewność, że zainteresowany etat otrzyma.
Rachunki podawano na małej platerowej tacce. Towarzystwo płaciło gotówką. Jeśli nie miało gotówki, to nie przychodziło. Tylko w tanich knajpach dawano "na zeszyt".
Po zakończeniu wydawania śniadań do kawiarni przychodziły na ploteczki panie niepracujące z dobrych domów, żony majętnych mężów. Zjawiały się ok. godz. 10-11. W latach 30., kiedy nastąpiła emancypacja, panie przychodziły po porannej jeździe na koniu. Podjeżdżały do kawiarni packardami (jedna z najbardziej znanych w latach 20. i 30. XX wieku amerykańskich marek samochodów luksusowych).
W porze obiadowej, między 13 a 14, w kawiarniach nie serwowano klasycznych obiadów. Obiady jadło się w restauracjach eleganckich hoteli, np. Bristol, Europejski. W Hotelu Rzymskim mieściła się słynna restauracja Aleksandra Bocqueta. U Langera były najlepsze węgorze w mieście, u Simona i Steckiego przy Krakowskim Przedmieściu doskonałe wina, a oprócz winiarni sala restauracyjna.
Po obiedzie trzeba było zjeść deser. W kawiarniach ok. 14 znów więc robiło się tłoczno. Zamawiano ciasto tortowe, czyli biszkopt przełożony masą kremowo-jajeczną, tort szwarcwaldzki, tort orzechowy, tort marcepanowy, lody. Przychodziły wtedy pary i mężczyźni.
W kawiarni po godz. 20 byli już raczej tylko panowie. Sprzedawano likiery, koniaki, cygara. Toczyły się rozmowy o polityce, ale też o podbojach miłosnych. Jak widać, kobiety, formalnie nieobecne, cały czas czaiły się w pobliżu.”
Ciekawostka o tym skąd wziął się zwyczaj stawiania wazonów z kwiatami na stolikach:
"O tym, jak na stolikach stanęły wazoniki z kwiatami, opowiadał mi naoczny świadek takiej sceny. Otóż raz do cukierni przyszedł jeden ze stałych klientów na spotkanie z damą swego serca, przynosząc jej zawiniętą w papier różę. Gdy usiedli przy stoliku i - jak to dawniej normalnie bywało - niby spod ziemi wyrósł przy nich kelner czekający na zamówienie, dama poprosiła o wazonik z wodą, aby róża nie zwiędła. Kelner pobiegł do szefa, który złapał się za głowę, gdyż o żadnych wazonikach nikt w zakładzie nie myślał, natomiast żądanie klienta było rzeczą świętą. Podano jakieś naczynie z wodą, dalszą natomiast konsekwencją stał się zwyczaj ustawiania na stolikach wazoników z kwiatkami" - pisze niezrównany Wojciech Herbaczyński w książce "W dawnych cukierniach i kawiarniach warszawskich". Kobiety przychodziły do kawiarni zawsze w towarzystwie, zazwyczaj męskim. Przed I wojną światową widok samotnej kobiety w lokalu to była rzadkość.”
I jeszcze jako drugą ciekawostkę można przytoczyć pochodzenie popularnej kremówki zwanej również „Napoleonką”. Otóż nazwa Napoleonka według niektórych źródeł wzięła się od nazwy przedwojennej cukierni w Warszawie o tej samej nazwie. „Napoleonka” należała do Feliksa Gołaszewskiego, mieściła się przy ul. Świętokrzyskiej 26 i była zwrócona frontem do placu Napoleona. Sprzedawane w „Napoleonce” ciastka przejęły ponoć od niej nazwę i były jej sztandarowym produktem.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz